1475 zł netto miesięcznie i jeździsz taką furą. Alpine A290 wygląda jak dziecko Ferrari i Renault

Alpine jest na razie czymś w rodzaju motoryzacyjnego jednorożca – niby każdy słyszał, niby ktoś gdzieś widział, ale żeby tak realnie znać kogoś, kto jeździ A110? Rzadkość. To auto genialne (testowałem), ale mocno ograniczone – świetne na tor, średnie na co dzień i raczej tylko dla zapaleńców z grubszym portfelem. No i był moment, w którym marka była już prawie na wylocie – nawet wewnątrz Renault pojawiały się pytania, czy jest sens ją dalej utrzymywać.

Tymczasem – bum. Wjeżdża Alpine A290 i nagle mamy powiew czegoś bardzo znajomego. Wiecie, co to przypomina? Rok 2020 i początki Cupry. Wtedy też był tylko jeden model, był cholernie drogi, bo miał 300 KM i żadnych alternatyw. Ale to się zmieniło. Cupra odpaliła mniejsze silniki, niższe ceny, dodała nowe modele i nagle – bum – w każdej galerii handlowej widać auto tej hiszpańskiej marki. Teraz Alpine próbuje podobnego ruchu. I wygląda na to, że dobrze zaczyna. A290 to pierwszy krok w stronę „auta dla ludzi” – ładnego, oryginalnego, elektrycznego, ale bez tych wszystkich absurdów, które odstraszają przy pierwszym spotkaniu z EV.

Prowadzenie jak gokart, wygląd jak Ferrari w wersji miejskiej

Okej, po kolei. Alpine A290 bazuje na nowym Renault 5 – czyli konstrukcyjnie to mały samochód miejski, ale tak naprawdę to zupełnie coś innego. Inżynierowie Alpine nie zostawili tego auta z logiem i spojlerem, tylko realnie pogrzebali w zawieszeniu, układzie kierowniczym i balansie masy. W efekcie mamy auto, które prowadzi się jak prawdziwy hot hatch. I mówię to z pełnym przekonaniem – bo miałem okazję nim jeździć po torze w Modlinie.

Alpine A290 - tył, fot. Sebastian Rydzewski, motofilm.pl / TVN Turbo
Alpine A290 – tył, fot. Sebastian Rydzewski, motofilm.pl / TVN Turbo

Auto jest zwarte, bardzo posłuszne, zwinne. Daje fun przy każdej szybszej nawrotce. Nie ma tu efektu „elektrycznego urwania głowy” – moc rozwija się płynnie, wręcz spalinowo. I o to chodziło – Alpine chciało dać kierowcy wrażenie, że to nie kolejna Tesla, tylko auto, z którym można się zaprzyjaźnić. Do tego pracowali nad dźwiękiem – więc nie ma tu ciszy jak w trolejbusie. Coś tam się dzieje w tle i dodaje emocji.

W wersji GTS nadwozie wygląda obłędnie – szerokie nadkola, detale stylistyczne, lakier, światła, 19-calowe felgi – jakby Ferrari i Renault miały wspólne dziecko. Auto ma pazur i to taki, że nawet jak stoisz na światłach, ludzie pytają „co to jest?”. I jak się okaże, że kosztuje mniej niż Golf GTI, to robi się naprawdę ciekawie.

Alpine A290 - przód, fot. Sebastian Rydzewski, motofilm.pl / TVN Turbo
Alpine A290 – przód, fot. Sebastian Rydzewski, motofilm.pl / TVN Turbo

Cena, zasięg, funkcjonalność – tu się nie trzeba tłumaczyć

I teraz najlepsze. Bo Alpine A290 nie tylko dobrze wygląda i dobrze jeździ, ale też po prostu… ma sens. Wersja GT, czyli podstawowa, kosztuje 168 300 zł brutto. Ale po dopłacie rządowej (tak, elektryki nadal mają swoje benefity) wychodzi niecałe 130 tysięcy. I to już z 52 kWh baterią i mocą 180 KM. Co to daje? Zasięg na poziomie 350-370 km – a więc spokojnie na codzienne dojazdy i weekendowe wypady. Ładowanie do 100 kW – czyli doładowanie w 30 minut, jak wyskoczycie po kawę i hot-doga.

W środku? Zaskoczenie. Auto niby małe, ale przez to, że to elektryk – udało się wygospodarować sporo miejsca. Z tyłu wchodzą trzy osoby – serio, nawet środkowe miejsce ma sens. Bagażnik? 326 litrów – to więcej niż w Mini Cooperze, który w podobnej klasie oferuje tylko 211 litrów. A jakość wnętrza? Zaskakująco dobra. Fajne materiały, pomysłowe akcenty, zero tandety. Do tego system Google – działa płynnie, jest intuicyjny i po prostu wygodny.

Alpine A290 - wnętrze, fot. Renault
Alpine A290 – wnętrze, fot. Renault

Topowa wersja GTS z 220 KM kosztuje 201 tys. zł. Dużo? Niekoniecznie. Bo po dopłatach może zejść do 160 tys., a jeśli producent dorzuci rabat (a dorzuca), to może być naprawdę smakowita okazja. I tu dochodzimy do kluczowego punktu: Alpine nie chce być kolejnym „premium brandem z duszą”. Oni chcą być… dostępni. Tak, żeby normalny człowiek mógł się poczuć wyjątkowo, nie biorąc kredytu na 12 lat.

Alpine zaczyna drugie życie. I robi to dobrze

Alpine A290 to nie jest „auto tylko do pokazywania się”. To auto do jazdy. Do cieszenia się zakrętami, ale też do codziennych obowiązków. To elektryk, który nie tylko spełnia normy, ale też daje emocje i… nie kosztuje majątku. Jeśli Alpine pójdzie dalej tą drogą, a zapowiadają kolejne 7 modeli, to mamy dużą szansę na powtórkę z rozrywki – tak jak Cupra kilka lat temu. I dobrze – bo rynek potrzebuje takich samochodów: dostępnych, nietuzinkowych, nieoczywistych. Z pewnością sprawdzę go też podczas dłuższego – minimum 7-dniowego testu. Najprawdopodobniej jednak uda mi się to dopiero jesienią.

Źródło: motofilm.pl

Zdjęcia tego nie oddają, ale na żywo wygląda rewelacyjnie, fot. Sebastian Rydzewski, motofilm.pl / TVN Turbo
Zdjęcia tego nie oddają, ale na żywo wygląda rewelacyjnie, fot. Sebastian Rydzewski, motofilm.pl / TVN Turbo
Alpine A290 - przód, fot. Sebastian Rydzewski, motofilm.pl / TVN Turbo
Alpine A290 – przód, fot. Sebastian Rydzewski, motofilm.pl / TVN Turbo