Księstwo Monaco. To niewielkie państwo-miasto, które jest zlokalizowane na południe od Francji i na którego czele stoi książę Albert II Grimaldi. Pod względem wielkości drugie najmniejsze państwo po Watykanie – 1,95 km² powierzchni. I choć niespełna dwa kilometry kwadratowe to rzeczywiście bardzo niewiele, każdy z fanów motoryzacji, prędzej czy później, powinien ten kraj odwiedzić. Tym bardziej, że wbrew pozorom, taka wyprawa nie wiąże się z wyrzeczeniami i dużymi kosztami. Postanowiliśmy to udowodnić. Wyruszyliśmy do Monaco na początku września. Trzy osoby, jeden samochód – SEAT Leon FR hatchback 2.0 TDI 184 KM z DSG – 5 dni, 5 krajów, 5000 km, zero płatnych autostrad, mnóstwo niezapomnianych widoków, ciekawych przygód i pięknych miejsc… To było naprawdę szalone, choć bez chwili zastanowienia każdy z nas powtórzyłby to jeszcze raz.
Swoją podróż rozpoczęliśmy w Trójmieście. 5000 km nie jest małym dystansem, dlatego stanęliśmy przed zadaniem doboru samochodu, który okaże się najbardziej odpowiedni do tego rodzaju trip’a. Wybór padł na Seat Leona FR z 2.0 l jednostką TDI pod maską. Poznawszy już możliwości nowego Leona, 184 KM w połączeniu z automatyczną skrzynią biegów to jedna z najlepszych i najbardziej ekonomicznych konfiguracji. Nasze auto zostało wyposażone w adaptacyjne zawieszenie, kamerę wideo, 18-calowe koła, system audio Premium, nawigację, a nawet w aktywny tempomat ACC. Taki Leon kosztuje na polskim rynku około 130.000 złotych. Niemało, choć Leon z tak bogatym wyposażeniem wcale nie ustępuje modelom marki premium za zdecydowanie większe pieniądze.
Silnik 2.0 TDI o mocy 184 KM w teorii pozwala na uzyskanie średniego spalania na poziomie 4,5 l ropy na trasie. Oszczędnie, a nawet bardzo oszczędnie. Prosta kalkulacja pokazała, że na całą podróż zużyjemy około 215 litrów ropy, co w przeliczeniu na złotówki oznacza – 1200 złotych. Nieco ponad 1000 złotych (czyli 400 złotych na osobę) za Lazurowe Wybrzeże, malownicze Alpy i Monaco. Brzmi jak abstrakcja, ale postanowiliśmy zaufać polskiemu przedstawicielstwu marki SEAT.
Zatankowani pod korek wyruszyliśmy. Wyborem padła darmowa trasa DK6, która na coraz większej ilości fragmentów zostaje przekształcona w ekspresową S6. Całkiem szybka opcja, choć pełna fotoradarów i policji. Jednak nie szaleństwo i szybka jazda były naszym zamiarem; wręcz przeciwnie. Dlatego spokojnie po 6 godzinach jazdy dotarliśmy na polsko-niemiecką granicę. Pierwsze tankowanie, a właściwie dotankowanie samochodu – dokładnie za 150 zł (tyle zużył Leon na trasie Gdańsk-Kołbaskowo) – i zaczęliśmy jazdę po niemieckich autostradach.
Nieco Ponad 100 kilometrów A11, następnie kolejne tyle na A10 (Berliner Ring – pierścień berliński), by potem pokonać ponad 400 km na trasie A9, wjechać na A6 i kierować się w stronę przejścia granicznego z Francją. Po drodze naszym celem był Motorworld Region Stuttgart i AutoSalon Singen. Obie lokalizacje są istną śmietanką dla fanów motoryzacji – salony ekskluzywnych marek, sklepy z gadżetami, najlepsze samochody używane na sprzedaż i wiele perełek, które są tam tylko przechowywane… Do niemal każdego samochodu można podejść na odległość centymentrów. Dotknąć, westchnąć, zrobić zdjęcie… Nikt ich nie pilnuje. Nikt na Ciebie nie patrzy podejrzliwym okiem. Niemcy mają zaufanie do odwiedzających, dlatego nawet najbardziej rzadkie samochody nie mają specjalnie wydelegowanej ochrony. Wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce? Nawet zorganizowane wystawy często tworzą wiele ograniczeń…
Po kilku godzinach spędzonych na południu Niemiec wjechaliśmy do Francji. Proste kalkulacje pokazały, że za przejazd autostradami do Monaco przyszłoby nam zapłacić ponad 60 euro, czyli prawie 250 złotych. Mało kto może sobie pozwolić na takie koszta, dlatego postanowiliśmy wybrać alternatywę w postaci darmowych dróg. Te okazały się najlepszym z możliwych wyborów. Piękne, malownicze, nieprzewidywalne… Nasze oczy zapamiętały wiele widoków i zobaczyły mnóstwo klasycznych samochodów.
Autostrady to nudna opcja, która jest opłacalna – owszem, ale tylko dla osób, którym naprawdę śpieszno do celu. Niepłatne francuskie drogi mają swój niepowtarzalny klimat – znany często z filmów. Dlaczego więc tak wiele osób wybiera autostrady? Po co przepłacać za nudną jazdę wśród TIRów?
Francuskie bezpłatne drogi, choć niekiedy wąskie, są w bardzo dobrym stanie. Ciężko uświadczyć jakiekolwiek dziury, a ruch jest niewielki. Ten jest natężony tylko w promieniu większych miejscowości. Ich minusem są tylko stacje benzynowe. W nocy, często zamknięte. Warto więc zatankować np. na granicy niemiecko-francuskiej i nie myśleć o zbliżającej się rezerwie paliwa. Otwarte całą dobę stacje benzynowe Francji znajdują się tylko w miejscowościach, czyli mniej więcej co 70 km. To można zaakceptować.
Naszym oczom podczas jazdy ukazały się panoramy pięknych francuskich i szwajcarskch miast – Grenoble, Genewa… Czy poniższe zdjęcie wymaga komentarza?
Zbliżaliśmy się na teren Lazurowego Wybrzeża. Naszym pierwszym celem było miasto Saint-Tropez, które oferuje piękną plażę i port z najlepszymi jachtami dostępnymi na rynku. To miasto bogaczy, choć w okresie wakacyjnym Saint-Tropez jest pełne turystów z wszelakich krajów.
Z Saint-Tropez wyruszyliśmy do Cannes – miasta znanego m.in. z festiwalu filmów. Wspólnie wybraliśmy drogę D559, która przebiega wzdłuż Morza Śródziemnego i oferuje takie oto widoki:
Średnia prędkość na tej trasie to 70-80 km/h; często mniej – całkiem świadomie. Przystawaliśmy, aby w pełni napawać się przepięknymi widokami. Nic nie było nas w stanie wyprowadzić z równowagi, a i czas nie grał dla nas żadnego znaczenia.
Dotarliśmy do Cannes. Temperatura 30 stopni, a to oznaczało tylko jedno – zostajemy na dłużej. Spędziliśmy ten czas opalając się na plaży i pływając w słonej, choć bardzo czystej wodzie Morza Śródziemnego. W pobliżu nie brakowało ekskluzywnych hoteli, pod którymi pełno bajecznie drogich samochodów i mnóstwo prześlicznych dziewczyn…
Wypoczęci i naładowani energią zbliżaliśmy się do celu naszej podróży – Monaco. Standardowo pojechaliśmy bezpłatną drogą i ponownie nie byliśmy zawiedzeni. Szczególne wrażenie zrobiła na nas panorama francuskiego miasta Nicea z lotniskiem. Widok nie do opisania.
Pozostało juz tylko 50 kilometrów do Monaco. Malownicze drogi, pełne supersamochodów tylko potęgowały chęć jak najszybciej wizyty w tym małym państewku. Jeszcze tylko kontrola na granicy (okazanie dowodu osobistego) i wrota do raju otworzyły się… Już po przejechaniu niespełna kilometra nasze oczy zobaczyły niezliczoną ilość Bentley’ów, mnóstwo Ferrari, a nawet przykryte BMW i8. Nie jest przesadą, jeśli ktoś mówi o ogromnym przepychu. W ciągu tylko jednego dnia nasze aparaty uwieczniły LaFerrari, Pagani, Bugatti, Alfę Romeo 8C czy Porsche 356 Speedster (i to tylko stojąc przy jednym z zakrętów!). Bentley’e i Rolls Royce’a zdają się być polskimi odpowiednikami Volkswagena Passata i Audi A6. Ciężko gdzie indziej uświadczyć tyle supersamochodów w ruchu w tak niewielkim odstępie czasu. Śmiechem żartem nasz fotograf po godzinie doszedł do wniosku, że nie będzie robił zdjęć modelom wartym poniżej dwóch milionów, bo najzwyczajniej nie wystarczy mu pamięci…
Nie byliśmy zawiedzeni. Monaco to rzeczywiście bardzo bogate miasto z mnóstwem okropnie drogich samochodów i pięknymi kobietami. To odstrasza wielu Polaków, którzy myślą, że wizyta w Monaco wiąże się z ogromnymi kosztami. Bzdura. Bez problemu można znaleźć tutaj sklepy z normalnymi cenami, a i o restauracje z dobrą pizzą po 10 euro nietrudno.
Co więcej, miejscowa ludność zdaje się bardzo lubić Polaków. Wielokrotnie, nawet w Monaco, byliśmy ciepło przyjęci. Pozdrawiamy parę z Peugeota, która w Grenoble krzyczała do nas „Kocham Cię!” – My Was też. Nie możemy pominąć również starszego małżeństwa, która na widok rejestracji naszego samochodu przywitało nas na jednym ze skrzyżowań na Lazurowym Wybrzeżu polskim (!) „Dzień Dobry Polska!”.
Polacy, choć zdają się mieć niską samoocenę, są szanowani na świecie. I to nawet w jednym z najbogatszych regionów w Europie. To miłe.
Nasz Leon także przykuwał uwagę turystów.
Pozostał nam już tylko powrót. W bardzo dobrych nastrojach wyruszyliśmy w kierunku północnych Włoch. Większość dróg we Włoszech nie różni się od tych polskich, krajowych. Sytuacja zmienia się bliżej Alp, gdzie trafiliśmy na przełęcz Stelvio. Droga łączy miasta Valtellina i Merano i jest drugą najwyżej usytuowaną trasą w Alpach – 2757 m n.p.m. Bez wątpienia jest to jedna z najbardziej wymagających dróg na świecie, dlatego wielu fanów motoryzacji i właścicieli supersamochodów decyduje się odwiedzić tę trasę. Podczas swojego przejazdu trafiliśmy na kawalkadę klasycznych modeli Alfa Romeo, by następnie na własne oczy zobaczyć przejazd kilkudziesięciu Ferrari i Audi RS3.
Przełęcz Stelvio jest drugą po szosie Transfogarskiej najlepszą drogą świata. Cała nasza trójka zaniemówiła, gdy spotkała się z takimi obrazkami:
Nieprawdopodobne, trudne do opisania. Nie mogliśmy oprzeć się, aby skorzystać z Leona i pojechać nieco szybciej. SEAT pewnie trzymał się każdego zakrętu i nawet na moment nie doprowadził do podbramkowej sytuacji. W dodatku stylistyka tego modelu została opracowana w taki sposób, że wielu innych kierowców po prostu przepuszczało nas na trasie, abyśmy mogli w pełni korzystać z uroków Stelvio… Kto by pomyślał – 184-konny diesel, a daje frajdę z jazdy!
Szczęśliwi wracamy do Polski. Po drodze wstąpiliśmy do BMW Welt w Monachium, które było naszym ostatnim punktem postoju.
Po przekroczeniu niemiecko-polskiej granicy wiedzieliśmy już, że SEAT Leon spełnił swoje zadanie. Spisał się bardzo dzielnie – na autostradzie gnał jak szalony z prędkościami dochodzącymi do 250 km/h. Na krętych drogach dawał uczucie pewności, a nagła zmiana temperatur w Alpach nie robiła na nim najmniejszego wrażenia. Nie odnotowaliśmy żadnej awarii lub usterki.
Wydaliśmy lekko ponad 1000 złotych za przejechanie Niemiec, południowej Francji, odwiedzenie Saint-Tropez, Cannes i Monaco oraz przejechanie znanej na całym świecie wymagającej przełęczy Stelvio we Włoszech. I to wszystko bez grosza wydanego na jakiekolwiek autostrady w jakimkolwiek kraju. Coś niesamowitego…